W piątek wieczorem zadzwonił mój
wydawca.
-Chwytaj za pióro!- usłyszałem w
słuchawce jego tubalny głos –Robimy antologię.
Nawet mnie to ucieszyło. Zawsze
to coś ciekawszego, niż kolejny telefon z upomnieniem o mijającym terminie
oddania maszynopisu.
-Temat: uśmiech- dorzucił radośnie,
a potem nagły atak kaszlu przerwał jego wypowiedź.
W pierwszej chwili miałem ochotę
go zwymyślać i posłać do diabła. Potem przyszło mi jednak do głowy, że nie
będzie to najlepsze rozwiązanie w rozmowie z moim „wydawcą i przyjacielem”, za
jakiego uważał się Henryk Leigh.
Zabawne, że wydawcy dzielą się
nieomal wyłącznie na „wydawców i przyjaciół”, którzy śmieją się dobrotliwie,
protekcjonalnie klepiąc cię po plecach i „wydawców-dyktatorów”, których uśmiech
na widok rękopisu twojej książki, porównywany być może tylko do uśmiechu
Mefistofelesa na widok podpisanego cyrografu. Mimo, że Henryk należał do
pierwszej grupy, miałem poważne obawy, czy pozostałby w niej na długo, słysząc
jak rzucam słuchawką. Powstrzymałem się więc.
Dalsza rozmowa zdawała się trwać
w nieskończoność. Moje usilne próby grzecznego i szybkiego pożegnania się
spełzły na niczym, zostałem bowiem uraczony całą listą osób, do których Henryk
postanowił zadzwonić, szkicem konceptualnym publikacji, a także zarysem
projektu okładki. Kiedy wreszcie udało mi się rozłączyć, nieomal nie rzuciłem
słuchawką. W uszach wciąż dźwięczał mi tubalny śmiech wydawcy, towarzyszący
stwierdzeniu jak to też bardzo śpieszy mi się do pracy.
Do pracy mi się nie śpieszyło.
Zrobiłem sobie filiżankę kawy. Potem drugą. Zjadłem pół tabliczki czekolady i,
od razu się przyznam, wypaliłem kilka papierosów. Trudno, rzucanie palenia
będzie trzeba odłożyć do zakończenia kariery literackiej.
Kiedy wreszcie usiadłem do
pracy, miałem wrażenie, że jakiś pomysł zaczyna kiełkować w mojej głowie.
Włączyłem laptopa i napisałem kilka zdań, potem akapitów. Zjadłem drugą połowę
czekolady. Byłem już w połowie opowiadania, gdy zadzwonił telefon. Tele-sprzedaż.
Uprzejmie podziękowałem za samo-sprzątający odkurzacz i wróciłem do biurka. Czarne
litery na białym ekranie kusiły, by je przeczytać.
Gorzka świadomość, że to nie było
to towarzyszyła mi już od pierwszego zdania. Kiedy skończyłem czytać pozostało
mi już tylko jedno. Tekst rozbłysnął błękitem, a potem zniknął, gdy wcisnąłem
przycisk delate.
Ostatecznie miałem jeszcze dużo
czasu, by uczynić uśmiech bohaterem mojej prozy.
*
W nocy z niedzieli na
poniedziałek śnił mi się diabeł, uśmiechający się zwycięsko znad zasypanego
papierami biurka. Obok niego siedziało kilkoro ludzi w garniturach. Chyba grali
w kości.
*
W środę rano wiedziałem już, że
opowiadania nie napiszę. Potrzebowałem artystycznej wolności i spokoju, by
zająć się innymi, dawno planowanymi projektami. Dosyć miałem ustawicznego
zastanawiania się, w jaki sposób można jeden z grymasów ludzkiej twarzy uczynić
motorem do rozwoju wypadków. Pragnąłem oddać się prawdziwej sztuce dla sztuki,
nie zaś tworzyć komercyjne opowiadania do antologii.
I wtedy zadzwonił Zdeńsky. Jakub
Zdeńsky. Przez igrek.
-Co u ciebie słychać,
przyjacielu?- Entuzjastyczny ton głosu Zdeńskyego pozwalał czynić supozycje, że
tym razem w poszukiwaniu artystycznego natchnienia sięgnął wreszcie po coś
mocniejszego. Nie dałem się jednak nabrać.
-Stara bieda. Pracy huk, a czasu
mało- odpowiedziałem krótko. Cokolwiek zresztą bym nie odpowiedział, dalsza
część rozmowy wyglądała zawsze tak samo. Zdeńsky żalił się krótko na los
artysty, potem opowiadał kilka zasłyszanych anegdot, potem żalił się na los
artysty nieco dłużej, a następnie zaczynał silnie monologizowaną dyskusję na
temat jakiegoś artykuliku w „Głosie” albo w „Arte”, który przedstawiał według
niego w sposób nieco zbyt zmanieryzowany nową koncepcję sztuki.
Właściwe pytanie następowało
zawsze po licznych „polemikach egzystencjonalistów” i „zerwaniu z epigonizmem
poprzez ekwiwalentyzację uczuć podmiotu”, które mniej oczytanego rozmówcę wprowadzić
miały w stan intelektualnego zwątpienia.
-Ale właśnie! Zapomniałem
zupełnie. Dzwonił do ciebie Henryk Leigh z propozycją stworzenia antologii?
Chcąc, nie chcąc musiałem
przytaknąć. Nie dawałem się jednak wciągnąć w dyskusję. Zbyt dobrze znałem Zdeńskyego.
-I co? Piszesz? Ja właśnie
wprowadzam ostatnie poprawki do mojego opowiadania. Chyba wyślę mu je na
początku przyszłego tygodnia. Muzy były dla mnie wyjątkowo łaskawe. Ale, ale,
pewnie przerywam ci pracę… pewnie właśnie piszesz, a ja ci przeszkadzam…
Uśmiech, który miałem na ustach,
gdy odkładałem słuchawkę mógłby równie dobrze malować się na ustach wisielca.
*
Wskaźnik kursora monotonnie
migał na białym ekranie. Czasami gwałtownie skakał do przodu pisząc jakieś
słowo czy akapit, ale za każdym razem po chwili cofał się, jak gdyby zmienił
zdanie.
Wyłączyłem komputer.
Postanowiłem przerzucić się na nieco bardziej tradycyjne metody pisania.
Wyjąłem ryzę papieru i długopis. Zamyśliłem się.
Leżąca przede mną karta
pozostawała czysta.
*
Podniosłem wzrok znad białej
kartki. W drzwiach mojego pokoju stał siwy mężczyzna w śnieżnobiałym
garniturze. Co chwila z niepokojem spoglądał na wiszący w korytarzu zegar.
-Jestem spóźniony!- zawołał.
Chciałem go uspokoić, ale machnął tylko ręką i ruchem głowy kazał mi iść za
sobą. Wstałem od stolika i wyszedłem na skąpany w słońcu korytarz.
Ze zdumieniem odkryłem, że całą
podłogę pokrywała nieco już pożółkła trawa. Mężczyzna nie dał mi się jednak nad
tym zastanowić, przemierzając pomieszczenie szybkim krokiem. Wreszcie zatrzymał
się przed drzwiami, które według wszelkiego prawdopodobieństwa były drzwiami do
mojej własnej kuchni.
Otworzyłem je i na chwilę
oślepił mnie blask jesiennego słońca. Spojrzałem w górę. Tam gdzie powinien
znajdować się sufit, spomiędzy czerwonych jesiennych liści przedzierały się
ciężkie złote promienie. Na środku pokoju stał zastawiony stół. Rozpoznałem
swoją zastawę i właśnie miałem rzucić się, by ratować ustawione w piramidę
filiżanki po prababce, gdy poczułem, że jestem obserwowany.
Z konaru pobliskiego drzewa
uważnie przyglądał mi się duży, pręgowany kot. Nie spuszczając ze mnie wzroku, przeciągnął
się i rozprostował pazury. A potem, jak gdyby nigdy nic, arogancko się
uśmiechnął i rozpłynął w powietrzu.
Nad konarem unosił się tylko
jego księżycowy uśmiech.
*
Są tacy, którzy twierdzą, że
chłodne, rześkie powietrze budzi lepiej niż poranną kawa. Ja do nich
niewątpliwie nie należę, mimo to, gdy stanąłem na schodach mojej kamienicy
poczułem, że ulatują ze mnie resztki dziwnego snu. Odetchnąłem głęboko.
Wiedziałem, że dzisiaj nie uda
mi się już zasnąć. Postanowiłem więc po raz kolejny usiąść do pracy nad
nieszczęsnym opowiadaniem. Większej nadziei na spłodzenie epokowego dzieła nie
miałem już od dwóch tygodni. Niemniej zdecydowałem się spróbować raz jeszcze.
Bywało, że natchnienie spływało na mnie i w dziwniejszych porach, a godziny
poranne miały w końcu sławę najbardziej sprzyjających muzom.
Miałem już wracać do środka i
zaopatrzyć sobie na dobry początek duży kubek mocnej kawy z cukrem, gdy
poczułem na sobie czyjś wzrok. Odwróciłem się powoli. Na murku przy schodach
siedział kot.
Zdawało mi się, że się
uśmiechał.