niedziela, 1 września 2013

Temat: Uśmiech- "Tabula rasa"



W piątek wieczorem zadzwonił mój wydawca.
-Chwytaj za pióro!- usłyszałem w słuchawce jego tubalny głos –Robimy antologię.
Nawet mnie to ucieszyło. Zawsze to coś ciekawszego, niż kolejny telefon z upomnieniem o mijającym terminie oddania maszynopisu.
-Temat: uśmiech- dorzucił radośnie, a potem nagły atak kaszlu przerwał jego wypowiedź.
W pierwszej chwili miałem ochotę go zwymyślać i posłać do diabła. Potem przyszło mi jednak do głowy, że nie będzie to najlepsze rozwiązanie w rozmowie z moim „wydawcą i przyjacielem”, za jakiego uważał się Henryk Leigh.
Zabawne, że wydawcy dzielą się nieomal wyłącznie na „wydawców i przyjaciół”, którzy śmieją się dobrotliwie, protekcjonalnie klepiąc cię po plecach i „wydawców-dyktatorów”, których uśmiech na widok rękopisu twojej książki, porównywany być może tylko do uśmiechu Mefistofelesa na widok podpisanego cyrografu. Mimo, że Henryk należał do pierwszej grupy, miałem poważne obawy, czy pozostałby w niej na długo, słysząc jak rzucam słuchawką. Powstrzymałem się więc.
Dalsza rozmowa zdawała się trwać w nieskończoność. Moje usilne próby grzecznego i szybkiego pożegnania się spełzły na niczym, zostałem bowiem uraczony całą listą osób, do których Henryk postanowił zadzwonić, szkicem konceptualnym publikacji, a także zarysem projektu okładki. Kiedy wreszcie udało mi się rozłączyć, nieomal nie rzuciłem słuchawką. W uszach wciąż dźwięczał mi tubalny śmiech wydawcy, towarzyszący stwierdzeniu jak to też bardzo śpieszy mi się do pracy.
Do pracy mi się nie śpieszyło. Zrobiłem sobie filiżankę kawy. Potem drugą. Zjadłem pół tabliczki czekolady i, od razu się przyznam, wypaliłem kilka papierosów. Trudno, rzucanie palenia będzie trzeba odłożyć do zakończenia kariery literackiej.
Kiedy wreszcie usiadłem do pracy, miałem wrażenie, że jakiś pomysł zaczyna kiełkować w mojej głowie. Włączyłem laptopa i napisałem kilka zdań, potem akapitów. Zjadłem drugą połowę czekolady. Byłem już w połowie opowiadania, gdy zadzwonił telefon. Tele-sprzedaż. Uprzejmie podziękowałem za samo-sprzątający odkurzacz i wróciłem do biurka. Czarne litery na białym ekranie kusiły, by je przeczytać.
Gorzka świadomość, że to nie było to towarzyszyła mi już od pierwszego zdania. Kiedy skończyłem czytać pozostało mi już tylko jedno. Tekst rozbłysnął błękitem, a potem zniknął, gdy wcisnąłem przycisk delate.
Ostatecznie miałem jeszcze dużo czasu, by uczynić uśmiech bohaterem mojej prozy.
*
W nocy z niedzieli na poniedziałek śnił mi się diabeł, uśmiechający się zwycięsko znad zasypanego papierami biurka. Obok niego siedziało kilkoro ludzi w garniturach. Chyba grali w kości.
*
W środę rano wiedziałem już, że opowiadania nie napiszę. Potrzebowałem artystycznej wolności i spokoju, by zająć się innymi, dawno planowanymi projektami. Dosyć miałem ustawicznego zastanawiania się, w jaki sposób można jeden z grymasów ludzkiej twarzy uczynić motorem do rozwoju wypadków. Pragnąłem oddać się prawdziwej sztuce dla sztuki, nie zaś tworzyć komercyjne opowiadania do antologii.
I wtedy zadzwonił Zdeńsky. Jakub Zdeńsky. Przez igrek.
-Co u ciebie słychać, przyjacielu?- Entuzjastyczny ton głosu Zdeńskyego pozwalał czynić supozycje, że tym razem w poszukiwaniu artystycznego natchnienia sięgnął wreszcie po coś mocniejszego. Nie dałem się jednak nabrać.
-Stara bieda. Pracy huk, a czasu mało- odpowiedziałem krótko. Cokolwiek zresztą bym nie odpowiedział, dalsza część rozmowy wyglądała zawsze tak samo. Zdeńsky żalił się krótko na los artysty, potem opowiadał kilka zasłyszanych anegdot, potem żalił się na los artysty nieco dłużej, a następnie zaczynał silnie monologizowaną dyskusję na temat jakiegoś artykuliku w „Głosie” albo w „Arte”, który przedstawiał według niego w sposób nieco zbyt zmanieryzowany nową koncepcję sztuki.
Właściwe pytanie następowało zawsze po licznych „polemikach egzystencjonalistów” i „zerwaniu z epigonizmem poprzez ekwiwalentyzację uczuć podmiotu”, które mniej oczytanego rozmówcę wprowadzić miały w stan intelektualnego zwątpienia.
-Ale właśnie! Zapomniałem zupełnie. Dzwonił do ciebie Henryk Leigh z propozycją stworzenia antologii?
Chcąc, nie chcąc musiałem przytaknąć. Nie dawałem się jednak wciągnąć w dyskusję. Zbyt dobrze znałem Zdeńskyego.
-I co? Piszesz? Ja właśnie wprowadzam ostatnie poprawki do mojego opowiadania. Chyba wyślę mu je na początku przyszłego tygodnia. Muzy były dla mnie wyjątkowo łaskawe. Ale, ale, pewnie przerywam ci pracę… pewnie właśnie piszesz, a ja ci przeszkadzam…
Uśmiech, który miałem na ustach, gdy odkładałem słuchawkę mógłby równie dobrze malować się na ustach wisielca.
*
Wskaźnik kursora monotonnie migał na białym ekranie. Czasami gwałtownie skakał do przodu pisząc jakieś słowo czy akapit, ale za każdym razem po chwili cofał się, jak gdyby zmienił zdanie.
Wyłączyłem komputer. Postanowiłem przerzucić się na nieco bardziej tradycyjne metody pisania. Wyjąłem ryzę papieru i długopis. Zamyśliłem się.
Leżąca przede mną karta pozostawała czysta.
*
Podniosłem wzrok znad białej kartki. W drzwiach mojego pokoju stał siwy mężczyzna w śnieżnobiałym garniturze. Co chwila z niepokojem spoglądał na wiszący w korytarzu zegar.
-Jestem spóźniony!- zawołał. Chciałem go uspokoić, ale machnął tylko ręką i ruchem głowy kazał mi iść za sobą. Wstałem od stolika i wyszedłem na skąpany w słońcu korytarz.
Ze zdumieniem odkryłem, że całą podłogę pokrywała nieco już pożółkła trawa. Mężczyzna nie dał mi się jednak nad tym zastanowić, przemierzając pomieszczenie szybkim krokiem. Wreszcie zatrzymał się przed drzwiami, które według wszelkiego prawdopodobieństwa były drzwiami do mojej własnej kuchni.
Otworzyłem je i na chwilę oślepił mnie blask jesiennego słońca. Spojrzałem w górę. Tam gdzie powinien znajdować się sufit, spomiędzy czerwonych jesiennych liści przedzierały się ciężkie złote promienie. Na środku pokoju stał zastawiony stół. Rozpoznałem swoją zastawę i właśnie miałem rzucić się, by ratować ustawione w piramidę filiżanki po prababce, gdy poczułem, że jestem obserwowany.
Z konaru pobliskiego drzewa uważnie przyglądał mi się duży, pręgowany kot. Nie spuszczając ze mnie wzroku, przeciągnął się i rozprostował pazury. A potem, jak gdyby nigdy nic, arogancko się uśmiechnął i rozpłynął w powietrzu.
Nad konarem unosił się tylko jego księżycowy uśmiech.
*
Są tacy, którzy twierdzą, że chłodne, rześkie powietrze budzi lepiej niż poranną kawa. Ja do nich niewątpliwie nie należę, mimo to, gdy stanąłem na schodach mojej kamienicy poczułem, że ulatują ze mnie resztki dziwnego snu. Odetchnąłem głęboko.
Wiedziałem, że dzisiaj nie uda mi się już zasnąć. Postanowiłem więc po raz kolejny usiąść do pracy nad nieszczęsnym opowiadaniem. Większej nadziei na spłodzenie epokowego dzieła nie miałem już od dwóch tygodni. Niemniej zdecydowałem się spróbować raz jeszcze. Bywało, że natchnienie spływało na mnie i w dziwniejszych porach, a godziny poranne miały w końcu sławę najbardziej sprzyjających muzom.
Miałem już wracać do środka i zaopatrzyć sobie na dobry początek duży kubek mocnej kawy z cukrem, gdy poczułem na sobie czyjś wzrok. Odwróciłem się powoli. Na murku przy schodach siedział kot.
Zdawało mi się, że się uśmiechał.

środa, 26 czerwca 2013

Temat: Pociąg - "Ombre"



- Jak myślisz, która to już była stacja?
Tuk…
- Nie wiem.
Tuk, tuk…
- Chciałabym wiedzieć, kiedy dojedziemy do celu.
Tuk, tuk, tuk…
- …
Tuk, tuk, tuk, tuk…
- Dlaczego nic nie mówisz?
Tuk, tuk, tuk, tuk, tuk…
- …
Tuk, tuk, tuk, tuk, tuk, tuk…
- Ej!
- Co?
- Ignorujesz mnie!
- Hm…
-  I znowu to robisz!
- Bo nie mówisz nic interesującego.
- Tak? Ha! A co powiesz na to: Ja WIEM, gdzie jedziemy!
- Jak to? Skąd wiesz?
- No, wiem.
- Co? No dobrze… to gdzie jedziemy?
- A nie powiem ci! Hahaha! – zaśmiała się jedna z dziewczynek i pokazała drugiej różowy język.- Nie powiem, nie powiem!
Na słowa siostry Emilia zmarszczyła nos i znów odwróciła głowę do okna. Przesuwające się za nim wrzosowiska pokryte były jeszcze poranną mgłą. Białe wstęgi  to wiły się przy ziemi, opatulając niskie wzniesienia, to wznosiły się do nieba, tworząc mleczną kurtynę zasłaniającą horyzont. Widoczne ponad nią bladoróżowe niebo zapowiadało zbliżający się wschód słońca. Widok ten nie poprawił dziewczynce nastroju. Spojrzała jeszcze raz na siostrę. Ta nadal bezczelnie się do niej uśmiechała, pokazując swoją wyższość, a ogniki w jej oczach wyraźnie mówiły, że nie ma zamiaru wyjawić tajemnicy, bez uprzedniego pognębienia siostry. Emilia nie chciała dawać nikomu takiej satysfakcji. Wstała ze swojego miejsca i zamierzała wyjść z przedziału, ale gdy miała zasunąć za sobą drzwi Anastazja odparła smutnym głosem:
- Kłamałam.– dziewczynka nie uśmiechała się już. Patrzyła przepraszająco na siostrę swoimi jasnoniebieskimi oczyma. Emilia popatrzyła na nią i zamknęła za sobą drzwi. 
Doskonale znała to spojrzenie. Anastazja miała je za każdym razem gdy pociąg oddalał się od następnej stacji. Było to spojrzenie gasnącej nadziei. Nadziei na koniec podróży, podróży, która trwała odkąd tylko dziewczynki sięgały pamięcią. Prawdopodobnie nawet urodziły się w tym pociągu. I od tamtej chwili nie opuściły go ani razu. Czyli przez ostatnie 12 lat.
 Siostry nie wiedziały jaki jest cel ich podróż, ani jak długo ona jeszcze potrwa. Wszystko owiane było tajemnicą. Jednak większą zagadkę stanowił sam pociąg. Zatrzymywał się na każdej stacji, którą mijał, jednak nigdy nikt do niego nie wsiadł ani z niego nie wysiadł. Nigdy też nie miał postoju dłuższego od 10 minut. Siostry ani razu nie były w stanie dojść do ostatniego wagonu, tak jakby nie miał końca. Jego trasa także wydawała się nieskończona. Pociąg nigdy nie jechał do tyłu ani nie zatrzymał się na bocznicy. Ani razu nie mijał też innego pociągu, a przez te 12 lat podróży dziewczynki nie oglądały dwa razy tego samego miejsca. Niczym pociąg widmo. A przecież nie mógł nim być.
Ciemna, drewniana boazeria, czerwona wykładzina, krystalicznie czyste okna, złote wykończenia, rzeźbione klamki, wyszywane zasłony. Przedziały sypialne z szerokimi i miękkimi łóżkami oraz własnymi toaletami. Wagon jadalny z fotelami obitymi skórą i mahoniowymi stołami zastawionymi porcelaną, kryształami i srebrem. To wszystko nie mogło znajdować się w jakimś tam pociągu widmo.
A Konduktor? Guwernantka? Kucharz? Sprzątaczka? Lokaj? Bagażowy? Przecież oni wszyscy byli prawdziwymi, żywymi ludźmi. Nie, to nie mógł być pociąg widmo, czym więc był? Siostry nazwały go Ombre to znaczy cień, niejasność.
Emilia szła powolnym krokiem wzdłuż korytarza ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Zasmuciło ją spojrzenie siostry. Sama już tak bardzo nie odczuwała rozczarowania po opuszczaniu kolejnej stacji, jednak wyraz oczu Anastazji niemal doprowadzał ją do płaczu. Nagle coś oślepiło dziewczynkę. Zasłoniła oczy i ostrożnie wyjrzała przez okno. To wschód słońca. Ognista kula właśnie zaczęła wyłaniać się zza horyzontu. Pierwsze promienie oświetliły zalegającą na wrzosowiskach mgłę sprawiając, że ta zamigotała. Budujące ją kropelki wody odbiły światło każda w inną stronę, tworząc jasną łunę. W blasku słońca wszystko nabrało barw. Wrzosy nie były już dłużej szare. Teraz bił od nich delikatny fiolet podkreślony ciemną zielenią traw. W oddali wyłoniła się długa ściana lasu, dotąd niewidoczna przez mgłę i mrok. To w jej kierunku zmierzał właśnie pociąg. Emilia wpatrywała się z niemym zachwytem w rozgrywającą się przed nią scenę. Była to jedna z nielicznych chwil, w której czuła, że jest w odpowiednim miejscu. W tym momencie ze swojego przedziału wybiegła Anastazja.
- Łaa, jak pięknie! Emi, choć do jadalni, tam będzie lepiej widać, przez to szerokie okno! – zawołała i chwyciła siostrę za rękę. Emilia nie opierała się. Mocno ścisnęła dłoń siostry i pobiegła za nią. Mimo wielu zmartwień obydwie nadal były dziećmi, więc więcej rzeczy je cieszyło niż martwiło. W połowie drogi postanowiły się ścigać i do jadalni wpadły zdyszane i roześmiane. Wskoczyły na najbliższą kanapę i z przyklejonymi nosami do szyby zachwycały się widokiem za oknem.
                Emilia i Anastazja były bliźniaczkami. Bliźniaczkami o niezwykłym podobieństwie. Jeśli ktoś zobaczyłby obie dziewczynki na czarnobiałym zdjęciu stwierdziłby, że są identyczne. Ten sam wzrost i kształt twarzy. Tak samo kręcone włosy i te same chude nogi. Jednak różnice w ich wyglądzie wynikały nie z budowy ciała a z kolorów. Anastazja była błękitnooką blondynką o różowej cerze i malinowy ustach. Emilia natomiast miała kasztanowe włosy, ciemnozielone oczy, bladą skórę i czerwone usta. Stojąc koło siebie były jak dzień i noc. Z charakterów natomiast przypominały bardziej wodę i ogień.
                Emilia była cicha i opanowana, jednak gdy wyznaczyła sobie jakiś cel drążyła go niczym woda. Wytrwale kropla po kropli do końca. Z drugiej strony pełna energii Anastazja chwytająca się wielu rzeczy naraz, choć zdolna do dokończenia najwyżej jednej. Jednak mimo tych różnic dziewczynki były do siebie bardzo podobne, lub może tak dobrze się dopełniamy, że obserwująca je z boku osoba nie była wstanie oddzielić cech jednej dziewczynki od drugiej.
                Słońce wzniosło się już dość wysoko na niebie, a mgła całkowicie zniknęła z wrzosowisk. Dziewczynki mimo to nadal siedziały przy oknie i obserwowały otaczający je świat. Ściana lasu stawała się coraz większa i ciemniejsza.
- Ana?
- Co?
- Zawsze będziemy razem, prawda?  - spytała niepewnie Emilia, spoglądając w oczy siostry.
- Pewnie! Przecież nie wysiądę sama.
- Nie, nie o to mi chodzi. Nawet… nawet gdy już wysiądziemy…
               Nastała chwila ciszy. Dziewczynki chwyciły się za dłonie. Nie musiały już nic mówić. Rozumiały się bez słów. To było w nich. Świadomość, że będąc razem mogą przetrwać wszystko, wszystko pokonać. Przytuliły się do siebie i trwały w uścisku długi czas. A w tym czasie pociąg wjechał w gęstwinę lasu i wszystko w koło okrył mrok.

wtorek, 11 czerwca 2013

Temat: Pociąg - "Orient Express"






Zegar nad stacją kolejową wybił godzinę piątą po południu. Na peronie panował tłok i zaduch. Mary podniosła wzrok na szklane sklepienie paryskiego dworca. W promieniach przesączającego się przez szyby słońca, tańczyły drobiny kurzu. Poczuła na ramieniu szorstkie pręty ocierającego się o nią kosza, a zaraz potem usłyszała gdakanie gęsi i piskliwe, francuskie wyzwiska rzucane za nią przez niską i małą kobietę w wytartej sukni.
Mary zaklęła w myślach, podając bagażowemu swoją podróżną torbę. O tej porze zwykła pijać w oranżerii swojego londyńskiego domu, cudowną, angielską herbatę.
-Pani Mary Douverts? –zapytał, oczywiście po francusku, ubrany w granatowy uniform konduktor, oglądając bilet, który mu podała.
Skinęła głową, otrzepując z kurzu mankiety swojej butelkowo-zielonej, podróżnej sukni. Była arystokratką. Wnuczką jednego z największych niegdyś potentatów na rynku bawełny.
-Pani pozwoli do swojego przedziału. Numer 12. –powiedział konduktor, wyciągając ku niej rękę w nieskazitelnej rękawiczce.
Zignorowała ją i weszła po metalowych schodkach do połyskującego w słońcu ciemną zielenią wagonu. W środku panował przyjemny chłód i półmrok.
-Mamy nadzieję, że miło spędzi pani 67 godzin podróży do Stambułu. –kontynuował konduktor, prowadząc ją wąskim, wyłożonym drewnem korytarzem. Po jednej jego stronie rozciągał się rząd okien, przez które widać było pogrążony w popołudniowym słońcu i kurzu peron. Po drugiej ciągnęły się drzwi do przedziałów opatrzone złotymi numerami.
Mężczyzna zatrzymał się przy jednych z nich i otworzył je przed Mary.
-Witamy w Orient Expresie.
*
Monotonny krajobraz niziny francuskiej przesuwał się za oknami pociągu. Mary siedziała z książką na kolanach i śledziła wzrokiem uciekające pola i sady, od czasu do czasu popijając z filiżanki tutejszą, okropną herbatę, do której ktoś, niewątpliwie niespełna rozumu, dodał plasterek cytryny.
Koła pociągu tyczyły się z jednostajnym stukotem. Jej początkowe zniecierpliwienie ustąpiło spokojnej obojętności.
67 godzin. Paryż – Stambuł.
Już kiedyś podróżowała tą trasą.
Otrząsnęła się z zamyślenia i wróciła do lektury. Nie mogła się skupić na powieści. Wpatrując się w mknący za oknem krajobraz, zmusiła się do myśli o interesach. Przedsiębiorstwo, które odziedziczyła całkiem dobrze prosperowało. Prosperowałoby jeszcze lepiej, pomyślała, gdyby mój ojciec nie zaniedbał interesu dziadka dla tych mrzonek, tej fanaberii… Raz jeszcze przemyślała ilości tkanin, jakie chciała zakupić i ceny, które miała zamiar zaoferować bliskowschodnim właścicielom manufaktur.
Jej myśli stawały się coraz bardziej nieuporządkowane. Koła pociągu toczyły się z jednostajnym stukotem.
*
-Naprawdę już za trzy dni będziemy w Stambule? –zapytała, opierając łokcie na stoliku pod oknem.
-Oczywiście, Mary –odpowiedział siedzący naprzeciw niej mężczyzna w czarnym surducie, pozornie nie odrywając oczu od gazety. W rzeczywistości z uśmiechem patrzył on na roześmianą twarz córki, odbijającą się w szybie pociągu.
-A… -dziewczynka już otworzyła usta, by zadać kolejne pytanie, gdy rozległo się pukanie do drzwi przedziału.
-Proszę. –powiedział Vincent Douverts, jej ojciec. Zza drzwi wychylił się piegowaty służący w granatowym uniformie.
-Śniadanie dla państwa –oznajmił, stawiając na stoliku tacę.
-Rogaliki!- krzyknęła dziewczynka z błyskiem w oczach.
-Dziękujemy. Podziękuj, Mary. –napomniał Vincent.
Dziewczynka wstała i niezgrabnie dygnęła, wprawiając służącego w zakłopotanie, a ojca w jeszcze większe rozbawienie.
-Wystarczyło: dziękuję –powiedział, gdy za chłopakiem zamknęły się drzwi –to nie był hrabia ani baron.
Mary spojrzała na niego ze zdziwieniem swoimi kasztanowymi oczyma i z zapałem zabrała się za swojego rogalika.
-Przepraszam... –rozległo się zza drzwi wraz z ponownym pukaniem –Jakiś pan do pana, panie Douverts. Mówi, że to pilne.
-Niech wejdzie.
Po chwili w przedziale pojawił się postawny mężczyzna w nieco wytartym garniturze.
-Dzień dobry, monsieur Douverts. Bardzo potrzebna mi pańska pomoc. To sprawa… -zaczął.
-Nie cierpiąca zwłoki. Jak każde śledztwo. Mimo to proszę, by poczekał pan na mnie w wagonie restauracyjnym. Zaraz przyjdę. –przerwał mu Vincent Douverts. Mary zauważyła, że jego głos spoważniał.
-Ten pan nie był z pociągu –oznajmiła z dumą w głosie, gdy mężczyzna zniknął za drzwiami.
-Tak? –zapytał jej ojciec podnosząc się z fotela –po czym to wnioskujesz?
-Miał trochę brudne buty. I dopiero zdjął z włosów czapkę. I w ogóle to chyba jest policjantem, albo żołnierzem…
-Dlaczego tak myślisz?- mężczyzna uważnie spojrzał na córkę.
-Bo… Szedł takim pewnym krokiem. I nawet troszkę się nie ukłonił…
-Masz rację. Spostrzegawcza jesteś. –powiedział i przykucnął obok Mary. – Wszystko jest ważne. Musisz widzieć każdy szczegół. Każdy gest, każde słowo. Nic nie pozostaje bez znaczenia. Wszystko jest ważne, niesie w sobie prawdę.
Wtedy jeszcze nie wiedziała, jakim jest to przekleństwem.
*
-Pani Mary Douverts?
Otrząsnęła się z zamyślenia.
-Proszę.
W drzwiach do przedziału stanął mężczyzna w prostym, czarnym fraku.
-Niech pan usiądzie. –powiedziała niedbale Mary. Tego właśnie oczekiwano po arystokratkach.
Mężczyzna po chwili wahania usiadł na przeciwległym fotelu. Przednia klapa jego fraka była zagnieciona. Mary dostrzegła w niej dwie małe dziurki, jak po nakłuciu grubą szpilką.
-Nazywam się Robert Foyer. –przedstawił się mężczyzna. W jego głosie prawie nie było słychać francuskiego akcentu.
-Może pan już wyjąć oznakę z kieszeni. –przerwała mu Mary. Robert Foyer uśmiechnął się.
-Rozgryzła mnie pani. Nie chciałem pani do siebie zniechęcić. Znam pani stosunek do funkcjonariuszy policji. Mimo to chciałbym prosić panią o pomoc…
-Mnie? O pomoc? Ciekawe. –odparła i wyjęła z torebki papierosa. Zapaliła.
Mężczyzna zmieszał się. Uwielbiała patrzeć jak reagują. Rozmawiają z nami jak równi z równymi, ale gdy rozmowa schodzi na interesy chcieliby odesłać nas do ogrodu, pomyślała. A gdy widzą kobietę w spodniach, palącą papierosy, mrugają oczami z niedowierzaniem.
Robert Foyer szybko doszedł do siebie. Lata praktyki w policji nauczyły go kontrolować emocje.
-Pracowałem kiedyś z pani ojcem… -zaczął.
-A. Więc o to chodzi. –powiedziała, wydmuchując szary dym.
-Gdy tylko dowiedziałem się, że jedzie pani tym pociągiem, postanowiłem poprosić panią o pomoc…
-Słucham –odpowiedziała po chwili wahania.
*
Mary zapatrzyła się w okno przedziału.
Robert Foyer wyszedł, obiecując, że zaczeka na nią w wagonie restauracyjnym. Oczywiście, jeśli zgodziłaby się pomóc w tym rozwiązaniu zagadki.
Mary wahała się. Nigdy w życiu nie miała problemu z podjęciem decyzji, a teraz nie wiedziała co robić.
Pół życia spędziła, próbując ignorować rzeczy, które widziała. Reczy, które do niej mówiły, które opowiadały jej swoją historię. Pół życia próbowała zapomnieć o tym, czego nauczył ją ojciec.
A teraz miałaby pójść w jego ślady?
Kiedyś marzyła, by tak jak on zostać detektywem. Ale on oddalał się coraz bardziej, nigdy nie było go w domu. Prowadził śledztwa, pomagał policji, pomagał zwykłym ludziom.
I narażał się innym.
Nigdy nie wybaczyła mu, że nie było go w domu, kiedy zamordowano mamę. Sobie też nie wybaczyła, pojechała wtedy do koleżanki.
Koła pociągu toczyły się z jednostajnym stukotem.
*
-Przyszłaś. –z fotela wagonu restauracyjnego podniósł się starszy mężczyzna w kapeluszu.
-Przyszłam.
-Tak myślałem, że się domyślisz. Zawsze byłaś w tym dobra. –Vincent Douverts uśmiechnął się jak przez mgłę.
-Wiedziałem, że będziesz jechać tym pociągiem. Dlatego, gdy mój stary przyjaciel zadzwonił z prośbą o pomoc w śledztwie… postanowiłem, że raz jeszcze spróbuję… Tak dawno cię nie widziałem. –w oczach mężczyzny zatańczyły łzy.
Mary ze zdziwieniem skonstatowała, że nie może znaleźć słów.
-A więc… ta sprawa… jest prawdziwa?
Przytaknął.
-Rozwiążmy ją razem, tato. Jak kiedyś.